10 stycznia 2014 miało miejsce wznowienie opery Orfeusz i Eurydyka w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Nie ukrywam, że poszłam do Teatru Wielkiego Opery Narodowej z negatywnym nastawieniem. W głowie wciąż miałam bohaterów Turandot przerobionych przez Trelińskiego na transwestytów z żelazkami w rękach. Zastanawiałam się, czym tym razem ów reżyser będzie usiłował zaszokować widza. Już sam plakat „Orfeusza i Eurydyki” autorstwa Adama Żebrowskiego wzbudził niemałe kontrowersje.
Jak się okazało moje negatywne nastawienie i niskie oczekiwania wyszły mi na dobre, ponieważ zostałam pozytywnie zaskoczona. Owszem, wszystkim znany mit o Orfeuszu, który schodzi do Hadesu aby wykraść śmierci ukochaną Eurydykę, został przeniesiony na język współczesny, jednak na tyle przekonywująco i umiejętnie, że właściwie nie dostrzegłam tam większych zgrzytów.
Akcja zaczyna się w wielkim apartamencie w tętniącym życiem mieście. Współczesna Eurydyka jest alkoholiczką, która z niewyjaśnionych przyczyn popełnia samobójstwo. Zrozpaczony Orfeusz chce odzyskać ukochaną. Amor, który przynosi mu wiadomość o możliwości uratowania kobiety we współczesnej interpretacji jest… listonoszem. Przyznam, że ten pomysł bardzo przypadł mi do gustu.

Część akcji toczyła się w drugim planie, niejako „za sceną”, poza głównym tokiem akcji. Na zdjęciu: spalenie trumny z ciałem Eurydyki
Wizualnie- majstersztyk. Tego jednak się spodziewałam, ponieważ wiedziałam, że scenografię przygotował genialny Kudlicka. Mimo, że trzy akty opery (odegrane bez przerw) zostały ulokowane właściwie w jednym pomieszczeniu, to ten zamysł zdecydowanie się broni. Biorąc pod uwagę to, że akcja toczy się właściwie bez zmian w scenografii, to tym większe pole do popisu miał reżyser oświetlenia- Marc Heinz. „Odrealnione” ostre białe światło (m.in. w momencie pojawienia się postaci Amora) czy lazurowe światło sugerujące zmierzch były genialnie kontrastowały z krwistoczerwonymi sukniami Furii.
O dziwo byłam zawiedziona zupełnie czymś innym i piszę o tym z wielką przykrością. Niestety odniosłam wrażenie, że Orkiestra nie do końca czuła muzykę Gluck’a. Nie do końca potrafię stwierdzić w czym konkretnie tkwił problem, jednak mam wrażenie, że większa część utworów została odegrana w sposób bardzo automatyczny, wyuczony, pozbawiony emocji. Niektóre fragmenty jednak zostały zagrane idealnie i różnicę dało się odczuć natychmiastowo. Te zauważalne zmiany w interpretacji kolejnych partii były strasznie rozpraszające uwagę i czasem nie potrafiłam się skupić na tym, co dzieje się na scenie. (Na marginesie powiem, że rozpraszało mnie także ciepłe żółte światło oświetlające orkiestrę, podczas gdy na scenie wszystko było w zimnej tonacji kolorystycznej, jednak to oczywiście zupełnie inna kwestia.)
Podsumowując- opera „Orfeusz i Eurydyka” pozytywnie mnie zaskoczyła, chociaż na pewno nie wybrałabym się na ten spektakl ponownie. Myślę, że samo libretto nie robi po prostu większego wrażenia- osobiście jeśli chodzi o operę jestem zwolenniczką przepychu, a ta opera – mimo, że była wystawiona w Sali Moniuszki- robiła wrażenie… kameralnej. Jednak reżyser zdecydowanie podołał dość trudnemu zadaniu jakim jest prowadzenie zaledwie trzech (głównych) postaci przez cały spektakl.
Źródło zdjęć: http://teatrwielki.pl
Dyrygent: Łukasz Borowicz
Reżyseria: Mariusz Treliński
Scenografia: Boris Kudlička
Kostiumy: Magdalena Musiał
Choreografia: Tomasz Wygoda
Przygotowanie chóru: Bogdan Gola
Reżyseria oświetlenia: Marc Heinz
Dramaturg: Piotr Gruszczyński
Wideo: Bartek Macias