Chyba nigdy w życiu nie czułam się tak zażenowana jak w trakcie pierwszych dziesięciu minut monodramu Rachatłukum w Teatrze Studio. Już pierwsze zdanie spektaklu zawierało parę wulgaryzmów, a gdy zapaliło się światło i zobaczyłam kostium Kamila Bosaka- zwątpiłam. Uznałam, że mamy do czynienia z kolejnym krokiem ku upadkowi polskiego teatru, który ma szokować widza – nawet w najprostszy i obsceniczny sposób. Byłam zniesmaczona i zastanawiałam się nawet nad zrobieniem awantury podobnej do tej, jaka miała miejsce w Teatrze Starym w Krakowie, gdy publiczność krzyczała do aktorów i reżysera „hańba!” w czasie trwania spektaklu. Jednak postanowiłam uszanować pracę aktora i dać mu szansę i chcąc nie chcąc pozostałam na miejscu. Jak się później okazało- była to dobra decyzja.
Spektakl, który wydawał się być na początku niesamowicie płytki, na siłę szokujący, „nowoczesny” i wulgarny, z każdą kolejną wypowiadaną kwestią stawał się bardziej interesujący, wciągający i po prostu prawdziwy. Sam tekst był iście filmowy, a przedstawiane jedynie za pomocą słów (i ewentualnie gestów) historie raptem stawały mi przed oczami i miałam wrażenie, że jestem wręcz uczestnikiem opowiadanych zdarzeń.
Spektakl jest retrospektywną historią pewnego artysty, który cierpi po rozstaniu z ukochaną. Poznajemy go w momencie, gdy (jak podejrzewamy) z nadmiaru czasu i braku silniejszych wrażeń rzucił się w wir rozpusty. Ów hedonista wrażenie człowieka zimnego i wyrachowanego, ale gdy po jakimś czasie zaczyna opowiadać – fragmentarycznie- o chwilach spędzonych z ukochaną Olgą- widzimy, że jest osobą o głębokiej uczuciowości.
Historia rzeźbiarza i Olgi stała się pretekstem do ukazania coraz bardziej skomplikowanych w dzisiejszym świecie relacji damsko-męskich i ludzkiej uczuciowości, która z pozornej konieczności zanika w konfrontacji z rzeczywistością.
Obserwowałam innych widzów w czasie trwania spektaklu. Od początkowego zażenowania oraz (u co poniektórych) spojrzeń pełnych politowania ich twarze przybrały zupełnie inny wyraz- współczucia, zaangażowania, przejęcia. Niejedna osoba uroniła łzę. Gdy spektakl dobiegł końca i przyszedł czas na oklaski na sali panowała zupełna cisza. I bynajmniej nie z tego powodu, że „Rachatłukum” nie spodobało się widowni. Wręcz przeciwnie- miałam wrażenie, że wszyscy mieli zaciśnięte gardła i do tego stopnia zaangażowali się w historię, że nie byli w stanie się poruszyć ani wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Dopiero gdy Kamil Bosak się ukłonił wróciliśmy do rzeczywistości. Niestety wcale nie tak różnej od tej, którą mieliśmy okazję oglądać na scenie.