Państwowe Muzeum Etnograficzne (dalej: Muzeum Etnograficzne) w Warszawie zostało założone z inicjatywy Jana Maurycego Kamińskiego, który w 1886 roku założył komitet organizacyjny, którego działalność już dwa lata później poskutkowała powstaniem tej instytucji. Zbiory tej placówki liczą 54 tysiące obiektów polskich i europejskich, 22 tysiące pozaeuropejskich oraz ponad 70 tysięcy archiwaliów. Co te przedmioty mają za zadanie przekazywać zwiedzającym? Celem wystawy jest przede wszystkim wniknięcie w „istotę polskiej kultury ludowej oraz zrozumienie więzi łączącej ją z kulturą ludów całego świata”.[1]
Zawsze fascynowała mnie rola, jaką przedmioty odgrywają w kulturze i sztuce. Z tej przyczyny właśnie tego dotyczyła moja prezentacja maturalna z języka polskiego. Przedmioty stanowią bowiem świadectwo bogactwa kulturowego, niosą ze sobą często niezwykłe, symboliczne znaczenie, którego czasami możemy się jedynie domyślać, przez co tak świetnie potrafią oddziaływać na wyobraźnię oglądającego. Twórcy wystawy stałej w Muzeum Etnograficznym, z kuratorem Adamem Czyżewskim na czele, starają się zobrazować kulturę materialną, pokazać jej powiązania z kulturą duchową oraz uzmysłowić zwiedzającym wzajemne oddziaływania na siebie różnych obszarów świata i zapraszają w interesującą podróż w czasie i przestrzeni.
Do wizyty w Muzeum Etnograficznym próbowałam namówić paru dobrych znajomych. Niestety „wykręcali” się od tej wycieczki jak tylko mogli- wymawiając się nawet kontuzją stopy. Jedna tylko osoba szczerze wyznała powód – „to po prostu nudne”, powiedziała. Czy rzeczywiście?
Bez większej nadziei weszłam do budynku przy ulicy Kredytowej 1. O dziwo wnętrze, wbrew temu, czego się spodziewałam, wyglądało bardzo nowocześnie. Niestety dobre wrażenie prysło, po moim wejściu do pierwszej sali. Czarne ściany, ciemność, ponurość i śpiący w kącie ochroniarz. Przy wejściu zanotowałam kilka informacji, które udało mi się odczytać ze ściany, mimo bardzo złego oświetlenia. Jedyne, co mogę powiedzieć o tej części wystawy to: totalny chaos! Zdjęcia i kopie grafik przedstawiających naczynia i stroje, fajki pochodzące z różnych państw europejskich, akwarele Putiatyckiego, peruwiańskie i etiopskie maski obok śląskich czepców i haftów, obok opisy wypraw polskich naukowców z Muzeum Etnograficznego w Andy, dziecięce zabawki, bułgarskie stroje obrzędowe… Można długo wymieniać. Owszem, kolekcja była w jakimś sensie imponująca, jednak zupełnie nieuporządkowana. Wprawdzie ekspozycji przyświecała pewna idea, bowiem ukazywała zbiory otrzymane od poszczególnych placówek (np. przekazy Katedry Etnografii Uniwersytetu Wrocławskiego czy przekazy od Ministerstwa Kultury), myślę jednak, że nie był to najlepszy pomysł.
Nieco zniechęcona weszłam do kolejnej sali. Co za zmiana! Zarówno wizualna jak i tematyczna! Ta część wystawy, przygotowana przez prof. Ewę Dahlig-Turek i dr Marię Pomianowską, zatytułowana „Instrumenty, których słuchał młody Chopin” przenosi zwiedzających do innego świata, czy raczej „w podróż do źródeł twórczości wielkiego kompozytora”.[2] Interesująca oprawa scenograficzna jest wytworem Grzegorza Wacławka i dwójki młodych projektantów: Marcina Mostafy i Natalii Paszkowskiej.[3] W dużym skrócie: w tej części Muzeum Etnograficznego możemy zobaczyć dawne instrumenty muzyczne (takie jak piszczałki, dudy wielkopolskie, skrzypce diabelskie oraz inne, o nieco bardziej „egzotycznych” nazwach i pochodzeniu- między innymi baraban, santur czy sarangi. Ale to nie wszystko! Ze ścian, przy każdym instrumencie, wystawały małe głośniki, z których płynęły dźwięki, jakie wydają te instrumenty. Co więcej, w tej części wystawy wyświetlany jest utwór audiowizualny, będący zapisem programu „Chopin na ludowo”, autorstwa multiinstrumentalistki, Marii Pomianowskiej. Założony przez nią „Zespół Polski” dawał koncerty na całym świecie (nawet w tak dalekich państwach jak Japonia czy Tajwan), grając utwory genialnego polskiego kompozytora na instrumentach ludowych. Uważam, że pomysł, aby pokazać w ten sposób mazowieckie inspiracje Chopina jest niezwykle udany.
Twórcy ekspozycji dowodzą, iż młody Fryderyk- urodzony i wychowany na Mazowszu i spędzający wakacje w Wielkopolsce i Kujawach- nieraz miał styczność z muzyką ludową, która miała wpływ na jego późniejszą twórczość. Wprawdzie „nie cytował folkloru, ale czerpał z niego melodyczne i rytmiczne inspiracje”, jednak te inspiracje są niezaprzeczalne.[4] Co więcej, w tych tradycyjnych polskich ludowych utworach słychać też wpływy zewnętrzne- tureckie, tatarskie czy perskie.[5] Z tej części wystawy najlepiej zapamiętałam dwie rzeczy. Po pierwsze opis powstania tzw. „skrzypiec z Mielca”. Ten dość prosty w swojej formie instrument został zrekonstruowany na podstawie akwareli wspomnianego wcześniej Stanisława Putiatyckiego. Uważam, że to niesamowite, że dzięki pracy –w tym przypadku- malarzy można było fizycznie odtworzyć przedmiot, o którego istnieniu już prawie zapomniano i w dodatku wydobyć z niego dźwięk! Po drugie moją uwagę zwróciły prymitywne skrzypce, wyrzeźbione w jednym kawałku drewna. Za niezwykłe uważam chęć ludzi do tworzenia muzyki. Nawet absolutny brak środków finansowych nie był w stanie stanąć im na drodze do tej niezwykłej przygody jaką jest muzyka, która przecież nie tylko dostarczała rozrywki, ale była także czymś integrującym społeczność. Ten mały instrument stanowił dowód na to, iż uboga egzystencja nie ma wpływu na bogactwo kultury.
Następna sala mieściła kolekcję makiet tańców ludowych, będąca częścią wystawy „Czas świętowania”, nad którą zespół muzealny pod przewodnictwem dyrektora Adama Czyżewskiego pracował przez trzy lata. Mimo, że ta część akurat nie za bardzo przypadła mi do gustu, ponieważ temat tańca najzwyczajniej w świecie nie trafia w moje zainteresowania, to uważam, że sam pomysł jest całkiem udany. W kolejnych gablotach można oglądać niewielkie kukiełki ustawione w pozach charakterystycznych dla tańców z danych regionów, ubrane w stroje wzorowane na strojach ludowych. I tak zwiedzający mogą obejrzeć zamknięte za szybami figurki przedstawiające polskich, litewskich, estońskich czy katalońskich tancerzy. Nie ograniczono się jednak tylko do zwyczajnych strojów- jedna z gablot zawierała miniaturowe postaci ubrane w stroje i maski karnawałowe. Co ciekawe, przedstawiona kolekcja, mimo, że wygląda bardzo współcześnie (osobiście myślałam, że powstała w czasie ostatniego dziesięciolecia), została stworzona w 1937 roku! Przez ponad 70 lat spoczywała w zapomnieniu na poddaszu biblioteki Opery Paryskiej, aby w 1991 roku znaleźć się w zbiorach Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie.[6]
Kolejna część wystawy „Czas świętowania” zajmuje aż dwa piętra- w sumie 1100 metrów kwadratowych i liczy 1,5 tysiąca eksponatów. To tam „dopadł” mnie przemiły ochroniarz, który wcielił się na chwilę w rolę przewodnika i oprowadził po części poświęconej częściom dekoracyjnym polskich strojów ludowych (ciekawostka- hafty były wyszywane przez mężczyzn, ponieważ dzierganie w owczej skórze wymagało całkiem sporej siły fizycznej!). Tych kilka sal zawierało olbrzymią kolekcję strojów ludowych (polskich i europejskich), uporządkowanych chronologicznie według czasu powstania oraz szereg ozdobnych akcesoriów, ubrań związanych z obchodami świąt, masek, instrumentów muzycznych, dziecięcych zabawek i tak dalej. Słowem- znajdowało się tam wszystko to, co może kojarzyć się z różnego rodzaju obyczajami i obrzędami. Nie zabrakło także wyświetlanych na ekranach krótkich form audiowizualnych. Ponadto przy wejściu do tej sali zainstalowano 2 pojemniki, z których ulatniała się para wodna. Zaintrygowana podeszłam bliżej i przeczytałam, że „Czas świętowania” jest pierwszą w naszym kraju ekspozycją, której towarzyszy „ilustracja zapachowa”. Ze wspomnianych pojemników (a właściwie- jak się dowiedziałam- z aroma dyfuzorów) wydobywa się kompozycja zapachowa, która ma przywoływać na myśl zapach świąt! Pomysł niezwykle ciekawy, chociaż żadnego zapachu nie poczułam.
Część poświęcona świętom Bożego Narodzenia należała chyba do najciekawszych wizualnie. W gablotach znalazły się bowiem manekiny ubrane w kolorowe karnawałowe i kolędnicze stroje. Zobaczyć można tam między innymi czerwonego i czarnego diabła, strój niedźwiedzia i zwierzęce maski, a także oryginalną XIX –wieczną szopka krakowską z figurkami. Mniej interesująca okazała się być umiejscowiona na pierwszym piętrze sala poświęcona Wielkanocy. Znajdowały się tam palmy wielkanocne i pisanki, a także różnego rodzaju dewocjonalia.
Parę obiektów w tej części wystawy skłoniło mnie do przemyśleń. Przede wszystkim były to całkiem współczesne, bo pochodzące z lat dwutysięcznych, obiekty zamknięte w szklanych gablotach. Były to różnego rodzaju zabawki i kiczowate, plastikowe ozdoby, które można kupić na odpustach. W pierwszych gablotach tej sali znajdowały się oczywiście starsze wytwory tego typu, to znaczy wytworzone z tych samych pobudek, z tej samej okazji. Ciekawe, że mimo zmiany materiałów, z jakich były zrobione te przedmioty, to tradycja pozostaje ta sama. Najpierw zwiedzający zapewne patrzą z przymrużonym okiem na przedmioty wyprodukowane przed laty, aż tu nagle orientują się, że w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło, a kolejne pokolenia będą oglądać naszą codzienność zaklętą pod postacią materialną i patrzeć na nią jako na relikt przeszłości. Kolejna rzecz, która wzbudziła moje zainteresowanie, to znajdująca się na pierwszym piętrze kolekcja strojów polskich, w zestawieniu ze strojami z innych państw europejskich. Mając przed oczami tę różnorodność wzorów i kolorów, w pewnym momencie zauważamy, że te „wzory i kolory” w poszczególnych europejskich obszarach tak bardzo się od siebie nie różnią. Szczególnie mam na myśli obszary bliskie sobie geograficznie. I tak, polskie stroje były całkiem podobne do łotewskich, a zupełnie inne- zarówno w kroju jak i zastosowanej kolorystyce i wzorach- od tych pochodzących z zachodu Europy. Dzięki temu możemy uświadomić sobie jak jedne ośrodki kultury mogą wywierać wpływ na inne i że w gruncie rzeczy- choć zdaję sobie sprawę, że zabrzmi to banalnie- jesteśmy jedną wielką rodziną, o podobnych korzeniach, zwyczajach, tradycjach.
Bardzo interesujący wydał mi się film z polskiego wiejskiego wesela, które miało miejsce w pierwszej połowie XX wieku. Ukazana została tam ceremonia zaślubin, oczepiny oraz przeniesienie panny młodej do domu pana młodego, razem z piękną rzeźbioną skrzynią, w której znajdował się posag dziewczyny. To też jest- podobnie jak przedmioty z odpustów- niezwykle ciekawy dla mnie relikt przeszłości, który w prosty sposób można porównać z tym, co dzieje się współcześnie. Obecnie bardzo popularne są filmy ze ślubów i wesel – zmora każdego operatora, a tym bardziej montażysty. Zazwyczaj są to kiczowate do granic możliwości „produkcje”, których późniejszą projekcję wytrzyma (albo i nie) jedynie para młoda i najbliższa rodzina nowożeńców. Jednak patrząc na zapis ów wiejskiego wesela pomyślałam sobie, że te dzisiejsze filmy także są zapisem naszej kultury, a także w pewnym sensie także i poczucia estetyki. Za kilkadziesiąt lat te filmy mogą stać się niezwykle cenne, właśnie ze względu na pokazywane tam weselne zwyczaje. Wydaje mi się, że następnym razem, gdy będę montować ślub czy film weselny, będę starała się na niego patrzeć jak na interesujące pod względem socjologicznym uwiecznienie istniejących w naszej kulturze tradycji, a nie jak na dość niewdzięczną i czasochłonną pracę.
Ostatnia sala, którą zwiedziłam, przedstawiała święta Żydów w Polsce. Na wystawie prezentowane są „troskliwie przechowywane pamiątki zaginionego świata” ziemi Gąbińskiej/Gombińskiej. Interesująco, bo nadzwyczaj symetrycznie zakomponowana ekspozycja dawała wrażenie, że wchodzę do jakiegoś odrealnionego, a może nawet i świętego miejsca. Podejrzewam, że wnętrze zostało zaprojektowane na kształt wnętrza synagogi. Naprzeciw wejścia znajdowały się najważniejsze w judaizmie przedmioty, czyli: Tora i menora, a w bocznych gablotach pamiątki (fotografie, filmy, drobne przedmioty) udostępnione przez członków Gombińskiego Żydowskiego Stowarzyszenia Historycznego. Wprawdzie sala ta jest niewielka, ale mimo wszystko znajduje się w niej całkiem dużo obiektów, dzięki którym zwiedzający może pojąć podstawy religii żydowskiej i poznać najważniejsze obrzędy i święta. Nie zabrakło przedmiotów używanych przez Żydów w czasie ich najważniejszego święta- Chanuki. Bardzo spodobała mi się kolekcja metalowych i drewnianych drejdli- dziecięcych zabawek, przypominających kręcące się bączki. Na czterech bokach zabawki znajdują się pojedyncze hebrajskie litery- num, gimel, hej i szin, będące pierwszymi literami słów tworzących zdanie „wielki cud stał się tam” (tam, czyli w Izraelu). Gracze po kolei kręcą bączkiem i w zależności od litery, która będzie znajdować się na górze po przewróceniu się zabawki, zabierają z „banku” połowę lub wszystkie fanty, albo musi do niego dołożyć kolejną rzecz (np. monetę albo czekoladkę). Jednak najważniejszą czynnością w czasie święta Chanuka nie jest rzecz jasna ta hazardowa gra lecz rytuał zapalania świateł. Służy do tego dziewięcioramienny (w odróżnieniu od siedmioramiennej menory) świecznik chanukija. Święto Chanuka trwa osiem dni, a każdego kolejnego dnia zapala się następną świecę, tak, żeby na zwieńczenie tego ważnego wydarzenia paliły się wszystkie. Dziewiąte ramię świecznika jest „pomocnicze”- to tam znajduje się tak zwany szamasz- pomocnicza świeca służąca do zapalania pozostałych. Innym bardzo ważnym obiektem w tej sali był własnoręcznie przepisany tekst Tory, umieszczony na jednym zwoju papieru. Podobno, gdy rabin, przepisujący świętą księgę zrobił błąd, musiał zaczynać tę żmudną czynność od nowa. Kolejnym znamiennym przedmiotem była mezuza, którą zauważyłam wychodząc już z muzealnej „synagogi”. Mezuza to niewielki metalowy lub drewniany pojemniczek, w środku którego znajdują się dwa fragmenty Tory (z Księgi Powtórzonego Prawa). Słowa tam zapisane sugerują, iż każdy wyznawca judaizmu powinien zamieścić ten krótki tekst na framudze drzwi frontowych. Do tego właśnie służy mezuza.
Wychodząc z wystawy, musiałam po raz kolejny przejść przez mroczną i ponurą pierwszą salę, jednak bardzo się starałam, żeby nie zatarło to dobrego wrażenia innych części muzeum. Zatrzymałam się na chwilę przy barwnych bułgarskich strojach i maskach. Ta całkiem spora kolekcja została pozyskana podczas badań terenowych prowadzonych przez Elżbietę Piskorz-Branekovą. Składają się na nią przedmioty codziennego użytku oraz akcesoria związane z obrzędowością rodzinną i doroczną. Moją uwagę przykuł niezwykle barwny i dopracowany strój Kukiera- mężczyzny biorącego udział w wiosennym obrzędzie płodności. Obiekty te, ze względu na tematykę powinny moim zdaniem znajdować się na wystawie „czas świętowania”- idealnie by się tam nadawały, nie rozumiem więc, czemu zostały umieszczone w chaotycznej pierwszej sali. Dalej znajdowały się przedmioty przywiezione przez polskich podróżników z najdalszych zakątków świata. Między innymi pokaźna, bo licząca 100 obiektów kolekcja Marcelego Łukowicza, polskiego lekarza, który pod koniec lat osiemdziesiątych XIX wieku wyruszył w podróż do Nowej Gwinei i Australii, gdzie w zamian za bezpłatne leczenie krajowców, dostawał od nich upominki, które w 1921 roku przywiózł ze sobą do Polski. W części wystawy poświęconej najdalszym zakątkom świata, możemy zobaczyć między innymi marionetki teatru wayang golek purwa i kukiełki z teatru cieni z Indonezji.
Uważam, że warto zwiedzić Muzeum Etnograficzne. Kolejne jego sale odsłaniają fascynujące historie ukryte pod postacią różnego rodzaju przedmiotów: naczyń, zabawek, instrumentów, strojów… Moim zdaniem obcowanie z przedmiotami wytworzonymi przed laty, skłania do wielu przemyśleń. Po pierwsze możemy uświadomić sobie, że ludzkie potrzeby są bardzo do siebie podobne, niezależnie od tego, jaki obszar ci ludzie zamieszkują. Mimo różnic w konkretnych obrzędach widzimy, że kultura ludyczna, opierająca się na muzyce i tańcu funkcjonowała (i funkcjonuje) w najdalszych zakątkach świata. W szczególności świadczą o tym przedmioty eksponowane na wystawie „Czas świętowania”. Ponadto zwiedzający mogą uświadomić sobie, iż niekwestionowane jest wzajemne oddziaływanie na siebie różnych kręgów kulturowych, co można wywnioskować na przykład z wizualnego podobieństwa strojów ludowych pochodzących z sąsiadujących ze sobą regionów czy państw. Różnorodność pochodzenia i ilość wystawionych obiektów jest niewątpliwie imponująca. Mimo chaotycznej pierwszej części wystawy stałej, cała reszta została zaprojektowana z wyraźnym zamysłem scenograficznym i estetycznym, dzięki czemu ułatwiony został odbiór prezentowanych obiektów i towarzyszących ich treści, a także zrozumienie myśli przewodnich poszczególnych części. Ciekawe, że codzienność jednych jest czymś obcym i fascynującym dla innych. Sama nie za często mam okazję wyjeżdżać z Warszawy (chyba, że do innego miasta). Z tego powodu ten folklor, którego mogłam doświadczyć w Muzeum był dla mnie czymś nowym i interesującym. Przedmioty codziennego użytku (a także i te, używane „od święta”) są czymś niezwykle ważnym w kulturze. Mogą być nośnikiem historii, a przede wszystkim- gdy człowiek odchodzi- świadectwem jego wcześniejszej obecności. Na pewno warto udać się w tę podróż w czasie i przestrzeni aby lepiej zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość. Zdecydowanie polecam!
Bibliografia:
Publikacje:
Katalog Wystawy Zakochany Chopin. Inspiracje mazowieckie:
- Koziej, O wystawie
- Dahlig- Turek, Polskie instrumentarium ludowe za czasów Fryderyka Chopina
M.Pomianowska, Chopin w dźwiękach świata. Moja historia
Źródła internetowe:
- A. Sinclair, The Secret of the Dreidel, [w:] http://ohr.edu/
[1] Eugeniusz Kwiatkowski, tekst zaczerpnięty z opisu wystawy
[2] Tekst zaczerpnięty ze ściany wystawy
[3] Karina Koziej, O wystawie, [w:] Katalog wystawy- Zakochany Chopin. Inspiracje mazowieckie, s. 9
[4] Ewa Dahlig-Turek, Polskie instrumentarium ludowe za czasów Fryderyka Chopina, [w:] Katalog Wystawy Zakochany Chopin. Inspiracje mazowieckie, s.13
[5] Maria Pomianowska, Chopin w dźwiękach świata. Moja historia, [w:] Katalog Wystawy Zakochany Chopin. Inspiracje mazowieckie, s. 26
[6] http://www.ethnomuseum.pl/attachments/article/354/TEKSTY%20DO%20WYSTAWY%20Czas%20%C5%9Bwi%C4%99towania.pdf