11 kwietnia 2014 roku odbyła się w Warszawie premiera opery „Lohengrin” Richarda Wagnera. Opera ta nie była wystawiana w Polsce od lat 70′ ubiegłego stulecia. Obecna wersja powstała w koprodukcji z Welsh National Opera w Cardiff, gdzie pierwsza jej inscenizacja odbyła się w 2013 roku.
Pierwsze co zauważyłam, siedząc na widowni i czekając na rozpoczęcie spektaklu- nie ma tłumów. No tak, pewnie nie każdy jest w stanie „wysiedzieć” 4 godziny 40 minut w operze. W jakiś sposób było to pocieszające, ponieważ mogłam mieć pewność, że tego dnia przybyli do Teatru Wielkiego ludzie autentycznie zainteresowani tym dziełem, a nie tacy, którzy „chcą się pokazać” i dla których główną atrakcją wieczoru miał być popremierowy bankiet.
Zaczęło się. Scenografia- bardzo dobra. Wprawdzie czas akcji został przeniesiony ze średniowiecza do czasów współczesnych Wagnerowi, jednak wydaje mi się, że ten zabieg w żaden sposób nie zakłócał odbioru, szczególnie, że całość została odegrana bez większych udziwnień (libretto nie ucierpiało!). W kuluarach wiele osób nie kryło zawodu kostiumami, jednak moim zdaniem idealnie wpasowały się w scenografię i tworzyły spójną wizualnie całość. Wartym podkreślenia jest fakt, iż reżyser Antony McDonald odpowiadał także za scenografię i kostiumy w „Lohengrinie”. Kolejne głosy, które dotarły do mnie w czasie przerwy – i z nimi akurat się zgodzę- dotyczyły niewykorzystania przestrzeni scenicznej. Należy przypomnieć, iż scena Teatru Wielkiego jest największą sceną europejską, liczącą prawie 60 metrów głębokości. Niestety dekoracja była nieco „spłaszczona” i akcja rozgrywała się co najwyżej kilkanaście metrów wgłąb sceny.
W dużym skrócie- Lohengrin to opowieść o tajemniczym rycerzu, który przybywa z pomocą oskarżonej o bratobójstwo Elsie z Brabancji, a w zamian dostaje rękę księżniczki i koronę królestwa. Jest to opowieść o tajemnicy, miłości, cierpieniu i przemocy. Moim zdaniem Antony McDonald bardzo dobrze oddał napięcie i niepewność, które towarzyszyło mieszkańcom Brabancji, a w szczególności głównej bohaterce- Elsie (w tej roli znakomita Mary Mills), którzy chcieli poznać tajemnicę nieznanego rycerza (Peter Wedd). Na szczególne uznanie zasługują Anna Lubańska w roli Ortrud -postaci kojarzącej się z szekspirowską Lady Makbet- oraz świetny baryton Thomas Hall, czyli sceniczny Friedrich von Telramund. Orkiestra pod batutą Stefana Soltesza dała z siebie wszystko i zdecydowanie stanęła na wysokości zadania i zebrała (obok genialnej Lubańskiej) chyba największe oklaski od publiczności.
Podsumowując- byliśmy świadkami premiery na naprawdę wysokim poziomie. Cztery i pół godziny minęły w zaskakująco szybkim tempie. Co ciekawe, pod koniec opery po raz kolejny spojrzałam na publiczność. Przyzwyczajona, że przy okazji dłuższych oper, w miarę upływu czasu następuje powolne pustoszenie widowni, jakież było moje zaskoczenie, że tym razem było odwrotnie! Najwyraźniej na drugi akt przybyli spóźnieni z powodu stołecznych korków melomani. Nie zdziwiłabym się, gdyby wybrali się na „Lohengrina” po raz kolejny. Zdecydowanie polecam!
„Niewykorzystania przestrzeni scenicznej” i „nieco spłaszczona” dekoracja świadczą o profesjonalizmie reżysera i scenografa, który wie jakie warunki trzeba stworzyć śpiewakom i chórowi, żeby muzyka miała szansę docierać na widownię, a nie ginąć w przestrzeni monstrualnie wielkiej i głębokiej sceny i kulis.
Bardzo słuszna uwaga! Chociaż istnieje prawdopodobieństwo, że scenografia została po prostu zaprojektowana i dostosowana do wielkości opery w Cardiff, w której scena ma około 15 metrów głębokości, a twórca nie chciał już tego zmieniać. W TWON widziałam opery, które odbywały się nieco bardziej „w głębi” i nie było problemów z dźwiękiem.