Anna Kołacka to niezwykła artystka, której styl ewoluował w ostatnich latach w niesamowicie ciekawym kierunku, balansując na granicy malarstwa figuratywnego i abstrakcji. Jest absolwentką Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Dyplom magisterski uzyskała w pracowni prof. Janusza Marciniaka, a doktorat obroniła z wyróżnieniem na Wydziale Malarstwa i Rysunku. Obecnie pracuje jako adiunkt w XVII Pracowni Rysunku na UAP, prowadzonej przez prof. Tomasza Bukowskiego. Jest laureatką Grand Prix im. Franciszki Eibisch, Stypendium MKiDN oraz Stypendium Miasta Poznania. Była nominowana do 13. Konkursu im. Eugeniusza Gepperta i została finalistką konkursów, m. in. Zakłócenia/Apoptoza, Nowy Obraz/Nowe Spojrzenie, IV Piotrkowskie Biennale, III Konkurs im. Leona Wyczółkowskiego. Bierze udział w wystawach w Polsce i za granicą. Maluje, tworzy obiekty, realizuje intermedialne projekty.
Opowiedz mi proszę o swoich artystycznych początkach. Czy malowałaś od dzieciństwa? Kiedy nastąpił moment, kiedy wiedziałaś, że to jest „to” i postanowiłaś obrać taką drogę zawodową?
Świadomą decyzję podjęłam stosunkowo późno, ale już w wieku 3 lat, gdy rodzice nie dali mi kartki do rysowania, bo akurat byli czymś zajęci, zrobiłam wielki rysunek kredkami na świeżo pomalowanych ścianach. Moi rodzice śmieją się, że to był moment decyzji. A tak całkiem na poważnie, to mniej więcej w gimnazjum zaczęłam rysować. Zaczęło się od odwzorowywania rysunków z książek anatomicznych, a malować zaczęłam na początku liceum. Idąc do szkoły średniej czułam, że pójdę na malarstwo, ale mimo wszystko nie chciałam iść do liceum plastycznego. Chyba trochę bałam się stracić pasję. Obawiałam się, że mając tego typu zajęcia od rana do wieczora, wrzucona do jednego worka z ludźmi, którzy robią to samo, co ja, stracę swoje indywidualne podejście. Uważam, że to była dobra decyzja. Gdy poszłam na uczelnię, mogłam być dzięki temu w pełni zaangażowana. Ludzie po liceach plastycznych byli już nauczeni pewnych rzeczy, a ja musiałam nauczyć się bardzo wiele i miałam w sobie ogromną chęć nauki, chłonięcia wiedzy. Na studiach nabrałam przekonania, że muszę bardzo ciężko pracować, żeby wszystko nadrobić, robiłam to między innymi w wakacje. Pamiętam, że po pierwszym roku miałam ogromny niedosyt i umawiałam się indywidualnie z modelkami kilka razy w tygodniu. Czułam silną potrzebę ćwiczenia tradycyjnego warsztatu. Wprawdzie dziś się od tego nieco odchodzi, ale dla mnie było to bardzo ważne.
Z Twoją twórczością miałam okazję zapoznać się w 2014 roku, gdy zdobyłaś Grand Prix im. Franciszki Eibisch. Patrząc na Twoje prace dziś nietrudno zauważyć, że Twój styl ewoluował. Co się zmieniło? Jak wyglądały Twoje twórcze poszukiwania i do czego Cię doprowadziły?
Poszłam w abstrakcję, ale warto podkreślić, że ta abstrakcja jest silnie zakorzeniona w rzeczywistości.
Tak, zdecydowanie! Pamiętam, że wtedy zdobyłaś nagrodę dzięki obrazowi „7 lat nieszczęścia oczekującego”, który przedstawiał stłuczone lustro i odbijającą się w nim postać. Po paru latach weszłam na Twoją stronę i zobaczyłam, że zagłębiłaś się w ten temat. Zaczęłaś studiować różne drobne elementy i przedstawiać je w niezwykły sposób. Z jednej strony jest to abstrakcja, a z drugiej – realizm! Niezwykłe.
Tak, właśnie na tym bardzo mi zależało. Zawsze mówię, że tworzę abstrakcje z rzeczywistości, w pewien sposób ją dekonstruując. Podczas malowania serii obrazów z lustrami zaczęłam sobie aranżować otoczenie. Jest to pewne nawiązanie do holenderskich martwych natur. Malarze już wtedy generowali sobie rzeczywistość specjalnie po to, żeby namalować obraz. Ja poszłam właśnie trochę w tym kierunku, ale w pewnym sensie „we współpracy z naturą”. Zaczęłam budować instalacje, robiłam szkice i zdjęcia, prowokowałam pewne naturalne procesy po to, żeby namalować obraz. U podłoża zawsze jest pomysł, w jaki sposób dany obraz ma wyglądać, a następnie szukam jego odzwierciedlenia w realnym świecie. Te procesy wyglądają bardzo różnie- od przetapiania plastiku metodami recyklingu, po zamrażanie i tworzenie bardzo skomplikowanych struktur i zabaw optycznych. Wzbudzam na przykład proces radiacji, który następnie pokazuję w obrazie. Od jakiegoś czasu, zupełnie świadomie, zaczęłam wiązać to z naturą i podążać za jej procesami. Odnoszę się na przykład do stanów skupienia. Bardzo zależy mi na tym, żeby obraz działał jak zjawisko na pograniczu tego, co znamy i czego nie znamy. Chodzi mi o to, żeby była to kompozycja, której nie jesteśmy do końca w stanie sobie wyobrazić, ale jest skonstruowana z elementów, które każdy w jakiś sposób kojarzy, zna. Chcę, by było to przetworzone w taki sposób, żeby nie było rozpoznawalne na pierwszy rzut oka, ale jednocześnie dawało iluzję rzeczywistości. Teraz rozpoczęłam nowy cykl, w którym odnoszę się do zagrożonych gatunków i także bawię się właśnie w dekonstrukcję. Jest to trochę rozpoznawalne, trochę znajome dla odbiorcy- na przykład widać ubarwienie zwierzęcia, ale nie do końca wiadomo, czym dokładnie to jest.
Zauważyłam, że malujesz na bardzo dużych formatach. Czy jest ku temu jakiś konkretny powód?
Teraz jestem na etapie powracania do nieco wygodniejszych, mniejszych formatów, ale te bardzo duże rozmiary płócien były mi niezmiernie potrzebne. Chciałam, żeby moje prace „ogarniały” odbiorcę, trochę jak prace Rothko. Mam tu na myśli oddziaływanie koloru i grę formatu; to, że nie można do końca objąć obrazu tylko trzeba weń wejść. W serii „Stany skupienia” pojawiło się także zagadnienie, które mnie niezwykle zainteresowało, czyli opozycje pojęć- zależało mi na tym, żeby robić albo bardzo małe, albo bardzo duże obrazy. Chciałam je ze sobą zestawiać i świetnie funkcjonowało to na wystawach. Takie czterometrowe obrazy sprawiały, że te tkanki wychodziły niejako poza obraz i robiła się z tego kompozycja prawdziwie otwarta. Wielokrotnie spotykałam się z tym, że kupcy obrazów prosili mnie o średnie formaty, ale byłam na tyle radykalna, że mówiłam, że nie czuję teraz potrzeby malowania takich formatów, bo byłoby to w pewnym sensie udawane i niepasujące do całego cyklu. Dopiero teraz poczułam potrzebę, żeby obrazy nieco zmniejszać i grać różnymi formatami. Mam wrażenie, że mój wybór dużych formatów był też moim małym osobistym buntem przeciwko typowym założeniom marketingowym. Uczono nas, żeby malować obrazy dostosowane wielkością do średnich samochodów transportowych.To w moim odczuciu kłóciło się z ideą sztuki, która moim zdaniem powinna być bezkompromisowa. Odnosząc się do postawy Mariny Abramović, lepiej, żeby sztuka unikała zbędnych kompromisów. Wiadomo- malowanie na ogromnych płótnach sprawia trochę problemów i nie jest wygodne, ale nie może to być przyczyna, dla której zmniejszasz format.
Czy mimo wszystko kupcy są zainteresowani takimi dużymi formatami?
Zdarzało się, jeden z tych największych obrazów wysłałam do Włoch, ale ludzie zdecydowanie wolą średnie formaty. Nawet kolekcjonerzy o tym mówią. Niestety nie każdy ma wystarczającą przestrzeń na tak duże prace. Nie jest to łatwe.
Czy swoje obrazy sprzedajesz przez galerię, czy zajmujesz się sprzedażą bezpośrednio?
Współpracuję z galerią EGO i to przez nią sprzedaję swoje prace. Zdarzało mi się sprzedawać prace bezpośrednio, malowałam je na zamówienie, na przykład po wcześniejszym obejrzeniu przestrzeni, w której obraz miał się znajdować. Jeśli chodzi o malowanie na zamówienie to staram się pozostawać raczej przy własnej stylistyce. Jeśli ktoś nie może sobie pozwolić na bardzo duży format to wtedy proponuję coś od siebie, mówię co mogę zaproponować danej osobie, na przykład „wariacje na temat” innych moich prac. Na to też jak najbardziej jestem otwarta. Byle bez „jeleni”.
A ktoś poprosił Cię kiedyś o namalowanie jelenia?
Tak! O byki i jelenie! Zaproponowałam wtedy, że namaluję obraz wpisujący się stylistyką w serię „Stany rzeczy”, przedstawiający poroże jeleni w nieoczywisty sposób, ale niestety nie poszło to dalej i umarło śmiercią naturalną. Chciałam zaproponować abstrakcję, ale klient chciał jelenia na rykowisku- były to rzecz jasna wizje nie do pogodzenia.
Czy miewasz blokadę twórczą? A jeśli tak- jak sobie z nią radzisz?
Tak, jak najbardziej. Raz w miesiącu rzucam malarstwo na zawsze <śmiech>. Czasem ta blokada wiąże się to po prostu z rynkiem sztuki i pewnymi trudnościami. Wiązało się to między innymi z tym, że miałam projekty zakładające tworzenie dużych, specyficznych prac i nie mogłam sobie za bardzo pozwolić na tworzenie ich w pracowni, a dość trudno jest znaleźć wsparcie od galerii w takich sytuacjach. Są także inne demobilizujące sytuacje, na przykład związane z konkursami- i chętnie o tym powiem publicznie. Na przykład na konkursie Gepperta Poznań jest zupełnie pomijany. Nie chodzi o to, że jestem w jakiś sposób obrażona na świat sztuki, ale zasady jego funkcjonowania mogą się nieraz wydawać mętne. Poza tym zmagam się z przemęczeniem, robię wiele projektów na raz. Żeby się zmobilizować, staram się stawiać sobie „proste” cele. Na przykład mówię sobie, że skończę dany projekt, dany obraz i wtedy na chwilę sobie „odpuszczę”. Najlepiej odpoczywam na wyjazdach, nawet dwudniowych. W takich momentach chwilowego odpoczynku do głowy przychodzi mi zazwyczaj wiele pomysłów i nabieram sił na dalsze działanie.
Czy seria „Stany rzeczy” jest już zamknięta? Jakie są Twoje najbliższe plany?
Pracuję w taki sposób, że nigdy do końca nie wiem, co przyjdzie później. Mam wrażenie, że seria „Stany rzeczy” jest jeszcze niedomknięta. Możliwe, że coś się może pojawić, ale będą to pewnie dość podobne wizualnie rzeczy. Teraz skupiam się na tym, żeby w moich pracach coraz bardziej odnosić się do rzeczywistości i zaczęłam nową serię – „Stany zagrożenia”, czyli temat nieco bardziej zaangażowany. Zwierzęta zawsze były dla mnie bardzo ważne i poczułam potrzebę wyrażenia tego w moich pracach. Jednak nie będę skupiać się jedynie na tym. Mam w planach między innymi kontynuowanie serii „Erupcje”. Od dawna mam pomysł, żeby to rozwinąć i chciałabym stworzyć bardziej monumentalne, przestrzenne prace. Miałam trochę problem z tym, w jaki sposób się za to zabrać, jak to wykonać, ale udało mi się nawiązać współpracę z wysypiskiem śmieci w Łodzi, które zajmie się recyklingiem potrzebnego mi materiału i da mi go do pracy. Nie wiem jeszcze do końca, co dokładnie z tego wyniknie. Projekt zaczęłam robić z moją przyjaciółką Julią Lewandowską.
Chciałabym dowiedzieć się nieco więcej właśnie nt. twojej twórczości pozamalarskiej. Od kiedy się tym zajmujesz? Co dają Ci inne techniki, czego nie może Ci dać malarstwo?
Przygotowując makiety, które służyły mi za modele do malowania obrazów, zdobyłam bardzo dużą wiedzę. Nauczyłam się przetapiać plastik w piecu, dowiedziałam się wiele na temat różnych procesów. Wtedy pojawiła się u mnie potrzeba pokazania tej pracy zakulisowej. Wcześniej, po namalowaniu obrazu pozbywałam się makiet, bo nie były mi już potrzebne. Nazywałam je makietami efemerycznymi, ulotnymi. Mniej więcej rok temu pojawiła się u mnie chęć wykorzystania ich już nie tylko w płaskim obrazie. Zależało mi na tym, żeby makiety zaistniały jako odrębna forma. Nie chciałam prezentować tych, które wykorzystywałam do malowania obrazów, bo wtedy obrazy straciłyby na swojej tajemniczości. Chciałam tworzyć odrębne „rzeźby”, które mogłabym prezentować publiczności. Czasem mam problem z zamkniętą formułą obrazu i wtedy właśnie sięgam do prac przestrzennych. Poza rzeźbami zaczęłam także robić projekcje. Pierwszą z nich zaprezentowałam na swoim doktoracie w zeszłym roku. Była to projekcja wyświetlana na obrazie, co miało służyć dosłownemu jego ożywieniu. Sprawiała ona wrażenie trójwymiarowości i byłam bardzo zadowolona z tego efektu. Niezwykle ważna jest dla mnie twórczość Olafura Eliassona. Powołuje on zjawiska naturalne i wprowadza do świata sztuki. Takie poszukiwania polegające na „wychodzeniu” z ograniczonej przestrzeni obrazu są mi bardzo bliskie.
Czy masz może jakieś rady dla młodych artystów- studentów i absolwentów, które mogłyby im pomóc już po ukończeniu studiów?
Moim zdaniem dobrym pomysłem jest wspólne wynajmowanie pracowni. Jest to niezmiernie wspierające, kontakt tego typu jest moim zdaniem bezcenny. Można się wzajemnie wspierać, zapraszać gości. Do mnie i do moich znajomych przychodziły do pracowni różne osoby, między innymi kuratorzy. Była to świetna okazja do poznania nowych ludzi. Drugą ważną rzeczą jest udział w konkursach. Trzeba to robić! Wysyłać i się nie bać! Ja wysyłałam bardzo dużo prac na konkursy, każdy był dla mnie jakimś nowym doświadczeniem, z którego czerpałam naukę. Niezwykle ważne jest też to, żeby „robić swoje”. Nie patrzeć na to, co robią inni, nie sugerować się tym, co jest modne. Oczywiście nie chodzi tutaj o promowanie ignorancji, ja bardzo interesuję się tym, co dzieje się w świecie sztuki, ale ważne jest to, żeby – jak mówiła Marina Abramowić- uciekać przez „zainfekowaniem” swoich prac. Gdy zbyt długo siedzi się w tym, co robią inni, to nagle może się okazać, że podświadomie zaczynamy się tym sugerować. Trzeba szukać w sobie i być wiernym swoim zainteresowaniom. Wierzę w autentyczność. Uważam, że gdy twórca jest autentyczny to widać to w jego pracach.
W jaki sposób zainteresowany Twoją twórczością kolekcjoner może się z Tobą skontaktować?
Teraz mam nową stronę i chyba najłatwiej skontaktować się właśnie przez nią, jest na niej formularz kontaktowy. Jestem też na Instagramie.
https://www.instagram.com/annarozakolacka/
Zrealizowano w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci